Jednym z bardziej rzucających mi się w oczy owoców mojej misji z Domami Serca jest większa wrażliwość/ pamięć modlitewna o innych osobach, które albo polecały się mojej modlitwie, albo z pewnych względów wydaje mi się, że jestem w ten sposób za nie odpowiedzialna (włączając w to rodzinę, moich chrześniaków, osoby poznane na misji, darczyńców, przyjaciół, jak i przypadkowo spotkanych ludzi). Z pewnymi wyjątkami staram się codziennie kontynuować dziesiątkę różańca.

Częściej spowiadam się i jestem na Eucharystii, mogąc w niej w pełni uczestniczyć. Jak przed wyjazdem, tak i po powrocie staram się regularnie chodzić na Adorację.

 W czasie spędzonym z Domami Serca myślę, że więcej musiałam sobie zadawać pytań o stosowność mojego wcześniejszego podejścia i nastawienia do wszelkich uroczystości kościelnych. Wcześniej jako parafianka kościoła katedralnego starałam się ich unikać, bo nużył mnie czas ich trwania, denerwowała ich zewnętrzna oprawa, odstraszała ich masowość. A w Dakarze staraliśmy się uczestniczyć w życiu diecezji (ingres biskupa, wzięcie do katedry na mszę krzyżma grupki dzieci i starszych przyjaciół, święto młodzieży w Niedzielę Palmową, obecność na święceniach kapłańskich, czy ślubach wieczystych reprezentacji wspólnoty). Korzystaliśmy też z gościnności innych wspólnot obecnych w diecezji, jak Wspólnota Braci z Taize, Ognisk Miłości, Wspólnota Braci św. Jana, Benedyktyni i Benedyktynki, spędzając u nich dni pustyni, rekolekcje, czy też uczestnicząc razem we mszy św. W domu jeden od drugiego dowiadywaliśmy się o przeczytanych wiadomościach z Kościoła Powszechnego (pielgrzymki papieskie, prześladowania chrześcijan). A propos Kościoła Powszechnego – ciekawym odkryciem było dla mnie (dzięki odmawianej codziennie modlitwie Liturgii Godzin i wspólnocie), że ma On więcej świąt nakazanych niż Kościół w Polsce. 😉

Rok z Domami Serca był też czasem, kiedy mogłam sobie przypomnieć czym jest „wierność” swojej parafii (mieszkając wcześniej w większym mieście próbowałam „churchingu”(trafnie krytykowanego przez C. S. Lewisa w „Listach starego diabła do młodego”), wybierając gdzie co mi bardziej odpowiada). Chodzenie na codzienną mszę św., przez większość czasu głównie do naszego kościoła parafialnego, wspólne pielgrzymki do sanktuarium Maryjnego (z dziećmi, w Wielkim Poście, w pieszej chciałam, ale nie mogłam wziąć udziału), zabieranie dzieci na niedzielną mszę św., zapraszanie raz na miesiąc księdza by odprawił u nas w kaplicy mszę św. i został na kolację, były to momenty budowania więzi z Kościołem lokalnym. Drzwi naszego domu były też otwarte (w dosłownym tego słowa znaczeniu) na czas modlitwy różańcowej, nocy Adoracji, często nieszporów, czy mszy odprawianych już później przez nowo-wyświęconego księdza z naszej wspólnoty.

Sprawy, o których wspomniałam, to oczywiście nie wszystko. Jedną, którą jeszcze chciałabym dodać, to częstsze stawianie sobie pytania o miłość (odpowiedziami pewnie nie ma się co chwalić, bo jestem słabym i opornym człowiekiem, ale chodzi mi o pewną zmianę perspektywy).